Nie samym rowerem żyją Szprychy
Ostatni dłuższy etap naszej wyprawy.
Wstajemy ze smutkiem myśląc właśnie w ten sposób. Z drugiej zaś strony odczuwamy pewien dreszczyk emocji.
Przecież przed nami Bergamo! Ale zanim tam dotarłyśmy udało nam się zwiedzić kilka miejsc, zrobić kilka wartościowych przystanków (w tym jeden w uroczym miejscu gdzieś nad wodą).
Bellagio
Miasto opisywane szeroko w wielu przewodnikach jako „musisz zobaczyć”.
I owszem, jego położenie naprawdę budzi pozytywne doznania wizualne. Głównie dlatego, że jest otoczone wodą, a w oddali piętrzą się góry. Mamy jednak wrażenie, że już gdzieś to widziałyśmy. 😉 Niekoniecznie w tak turystycznym i zatłoczonym miejscu, pełnym luksusowych pojazdów. Zwiedzanie nie było możliwe głównie ze względu na konieczność przemieszczania się wąskimi schodkami – z sakwami? Yyy… nie, dzięki!
Podziękujemy również za ten podjazd, który wyprowadzał nas z Bellagio. Najpierw spotkałyśmy tamtejszą policję, która z uśmiechem na twarzy poinformowała nas, że musimy obrać inny kurs, bo jedziemy pod prąd a później wyrosła przed nami góra. Na szczycie nie było widać końca naszych zachwytów. Zdecydowanie lepszy punkt do podziwiania tego co zostawiamy za sobą. Widok wprawił nas nawet w małą nostalgię.
Część trasy już dobrze znałyśmy, wracałyśmy bowiem drogą, gdzie żmije wypełzały niespodziewanie pod koła. Na myśl o tym zdarzeniu miałyśmy ciarki, jednak nie przeszkodziło nam to w przerwie na placu zabaw.
Powoli przechodziłyśmy różne fazy i pewnie dlatego „13” postanowiła najpierw zjeżdżać z minizjeżdżalni, a później we dwie jechałyśmy na konikach na sprężynie…
Upał dawał w kość, dodatkowo jako iż nad Como jechałyśmy z górki teraz czekały na nas głównie podjazdy. Ekscytacja i ta nasza dziwna faza przyczyniły się do szybkiego osiągnięcia celu. No… Prawie.
Bo jakoś tak, zupełnie prawie nieplanowanie, na trasie pojawiła się hala! Nie byle jaka bo Pala Norda Bergamo, w której odbywają się treningi oraz mecze domowe Foppapedretti Bergamo – najdłużej grającego nieprzerwanie klubu w włoskiej Serie A1.
Szybka wiadomość do Kaśki i grafik drużyny na najbliższe godziny był w naszych smartfonach. Reszta dnia była zaplanowana!
Popędziłyśmy do Stefano – oczywiście pod górę – do starej części miasta. Po prysznicu i szybkim przepakowaniu, wróciłyśmy do hali by z trybun uczestniczyć w treningu Foppy, której barw w sezonie 2016/2017 broni Skowronek!
Kaśka, kiedy tylko zobaczyła nas na trybunach, zapytała czy nie mamy nic innego do roboty. Heh. Z jednej strony coś by się znalazło, ale po prawie 100 km w nogach przyjemnie było na chwilę usiąść. 😉
Nasze zadki były w sumie wysiedziane, więc na chwilę wyskoczyłyśmy na zakupy, by rozprostować kości i powróciłyśmy kibicować.
Po treningu ustaliłyśmy plan na naszą ostatnią noc w Bergamo i pożegnałyśmy się z Kasią.
Tym razem w nagrodę należała nam się przygoda na mieście – już „na spokojnie”.
Pierwszym miejscem jakie przyszło nam na myśl był pub a raczej social pub MAITE. Nie piszemy o tym miejscu tylko dlatego, że jest to lokum ściśle związane z naszym hostem, lecz przede wszystkim dlatego, że jest to miejsce mające duszę. Każda osoba, która czuje w sobie chociaż odrobinę indywidualności powinna wyskoczyć tutaj na piwo!
No ok. Poznałyśmy Maite. Sącząc bursztynowy płyn starałyśmy się poznać zwyczaje jakie obowiązują wieczorem w mieście. Zaciekawiła nas również tradycyjna potrawa – polenta, którą podaje się z małymi ptaszkami. Skoro jakiś czas temu „13” podjęła ryzyko i spróbowała jednej na najbardziej śmierdzących potraw, to i teraz była gotowa, by spróbować lokalnych specjałów. Niestety ze względu na zakaz polowania w tym okresie na ptaszki, było to niemożliwe. Poza tym większość restauracji zrezygnowała z podawania tego dania w swoich lokalach. Nic straconego. Będzie wymówka dla kolejnych odwiedzin w Italii. 😉
Czas spędzony w pubie, był również dobrą okazją, by nieco lepiej poznać Stefano. Nieźle zakręcony facet, który w domu trzyma kota i psa – odważne połączenie z góry świadczy, że nie mamy do czynienia z kimś standardowym.
Po spacerze uliczkami Bergamo nastał czas na małą domówkę, czyli skosztowanie tego co kupiłyśmy wcześniej, jednak już w mieszkaniu, na kanapie z nogami w górze.
Przyznajemy – jeszcze wtedy nie byłyśmy znawcami wina. Jedno jest pewne – nigdy więcej tego napoju z oczojebną różową naklejką i „13” na etykiecie!
Stefano, który wrócił z Maite, zorganizował nam całkiem ciekawą lekcję związaną z winami, ich pochodzeniem etc. Degustacja trwała nieco długo, nawet za długo. Jednak po naszej stronie naprawdę była to degustacja. Mały łyk danego wina i wysłuchanie opowieści o nim.
Nagle zegar wskazał porę – grubo po północy.
Stefano miał swoje obowiązki związane z pracą już od samego rana, dlatego udaliśmy się do łóżek bez zbędnego narzekania.
1 Odpowiedź
[…] Qui potete visualizzare l’articolo originale. […]